Staram się być jak echo

Rozmowa z Magdą Leną Górską o sztuce opowiadania i sztuce żywego przekładu opowieści.

Małgorzata Litwinowicz: Zacznę od tego, że jesteś opowiadaczką funkcjonującą w dwóch środowiskach językowych, opowiadasz po polsku i francusku, a śpiewasz w trudnej do określenia liczbie języków. To jest jednak dość szczególne – bo nauczyłaś się francuskiego jako dorosła już osoba, i w dodatku wybrałaś sobie szczególnie trudną dyscyplinę twórczą – to znaczy taką, w której podstawowym medium jest żywe słowo (tancerzowi jest łatwiej pod tym względem;) Czy to doświadczenie – bycia opowiadaczką mówiącą po francusku nauczyło Cię czegoś o własnym języku? Zbliżyło/oddaliło, pozwoliło jakoś inaczej określić Twoją relację z własnym językiem?

Magda Lena Górska: Początki mojego opowiadania po francusku były dość trudne. Musiałam zaakceptować swoja niepełnosprawność. Ale miało to też dobre strony, nauczyło mnie zwięzłości, odrzucenia zbędnych elementów (gadulstwo zbyt dużo kosztuje), szukania zdań, które dobrze brzmią, i które łatwiej zapamiętać. Francuski był dla mnie jak muzyka. W obcym języku lepiej czuje się tworzywo słowa i przyjemnie jest się nim bawić. Często miałam wrażenie, jakbym nosiła maskę, przebranie… I to dziwne uczucie, że słuchacze jednak mnie rozumieją, a na dodatek czują moja kruchość, wiec instynktownie mnie podtrzymują i otwierają się, co buduje miedzy nami ciekawą relację.

Teraz częściej opowiadam po francusku niż po polsku. Kiedy wracam do polszczyzny, na pewno mam większą niż wcześniej świadomość brzmienia, formy mojego języka. Tej strony muzycznej używam często w opowiadaniu przed francuskojęzyczną publicznością, te nasz cudne: iść, ość, sza dża, szcza… jak uderzenia bębna. Wstawiam też formuły, a nawet całe dialogi po polsku. I to się bardzo podoba.

A tak w ogóle to żyję w językowym rozkroku, co bywa męczące, ale też ciekawe, jakby było więcej przestrzeni. No i polski repertuar jest z oddalenia bardzo atrakcyjny, niemal egzotyczny 🙂

ML: Jak nazwałabyś to, co robisz gdy wykonujesz „tłumaczenie“? Bo zwyczajowe określenie „tłumacz“ jest tutaj w zupełności niewystarczające. Tłumacze bywają konsekutywni albo symultaniczni, częścią ich zawodu jest przezroczystość. Tymczasem Twoje sceniczne tłumaczenia są pełne zaangażowania. A jednocześnie Twoja intensywna obecność nie przysłania artysty, którego tłumaczysz. Więc jak to się nazywa, to zajęcie?
MLG: Kto mówi wszystkimi językami świata? ECHO. Staram się być jak echo, które przedłuża frazy tłumaczonego opowiadacza. Czy on szepcze, czy krzyczy, czy śpiewa, staram się dostroić do jego tonu. I w to wybrzmienie wpisać sens przekładu. Czasami robimy sobie dowcipy, to jest jak gra, nie wiadomo z góry, co się uda, a co nie. Im przejrzystsze są dla nas obojga zasady tej gry, tym lepiej to funkcjonuje. Dla (klasycznego) tłumacza najważniejsza jest semantyczna dokładność. Dla mnie najważniejszy jest rytm, energia, utrzymanie się na tej samej fali, co opowiadacz snujący opowieść.

ML: Czy spotkałaś się z podobnymi formami pracy „translacji w narracji“? Czy mogłabyś wskazać inspiracje, które były tutaj ważne, pomogły Ci nie tylko ukształtować warsztat, ale też określić ten szczególny rodzaj własnej obecności w przestrzeni sceny?

MLG: Kiedy po raz pierwszy tłumaczyłam Jihada Darwicha w Warszawie jakieś 10 lat temu, to była dla mnie olśnienie. Energia opowiadającego, ale może przede wszystkim zaufanie, jakim mnie obdarzył, zaprosił, żeby dzielić z nim scenę, a nie gdzieś się chować w cieniu, to było decydujące doświadczenie. We Francji nie spotykałam się z taką formą przekładu na scenie. Warszawski festiwal jest prekursorski pod tym względem, a polska publiczność cudownie otwarta na obcojęzyczne opowieści rozumie, że sedno historii nie zawiera się tylko w sensie słów.

To doświadczenie bardzo mi się przydało w pracy nad moim repertuarem po francusku, w próbach opowiadania jednocześnie w dwóch językach: po polsku i po francusku, czy po francusku i kreolsku, jak w projektach z Sergem Tamasem.

ML: Jak wygląda praca nad przygotowaniem takiego przykładu? Inaczej to wyglądało na przykład z Markiem Buleonem – wtedy część spektaklu była tłumaczona na żywo, część przez napisy, a część opowiadana wyłącznie przez Ciebie po polsku. To była niezwykle precyzyjna, starannie zaplanowana praca. Inaczej z żywiołową, improwizującą Nefissą Benouniche…. Jakie znaczenie mają tutaj kwestie językowe, jakie kulturowe?

MLG: Zawsze zastanawiamy się wspólnie, jaka forma przekładu będzie najlepsza dla danego występu. W tym roku prawdziwym translatorskim wyczynem będzie epos kameruński „Djeki la Njambe”, który Catherine Ahonkoba opowiada po francusku i w duala. W dodatku jej obecność jest niezwykle mocna, a narracja pełna rytmicznych formuł i zaśpiewów. Taki przekład wymaga wielogodzinnych prób. Ale jak się uda, satysfakcja jest ogromna. Moje początki jako opowiadaczki-tłumaczki były dość beztroskie. Teraz, gdy sama mam większe doświadczenie sceniczne i większe wymagania, staram się dobrze przygotować, przetłumaczyć przynajmniej słowa klucze, spróbować chociaż kilku sekwencji, znaleźć wspólny rytm.

ML: A jeszcze inaczej było z Jihadem Darwichem, którego – jeśli dobrze pamiętam – udało Ci się przetłumaczyć także z arabskiego, którego przecież nie znasz! Jak to możliwe? Na czym w takim w takim razie polega tłumaczenie opowiadanej historii? Czego to jest przekład – słów/obrazów/struktury/stylu?

MLG: Tłumaczenie opowiadacza na żywo to nie tyle przekład jego słów, ile przekład obrazów. W jednej z tłumaczonych przeze mnie opowieści pojawiła się nagle modlitwa po arabsku… i bęc! Jak to sprawnie przetłumaczyć, zwłaszcza jak się nie zna arabskiego? Ale to nie sens słów tej modlitwy był tu ważny, tylko jej funkcja w opowieści. Wiec instynktownie zaintonowałam: Zdrowaś Mario… I widzowie od razu zrozumieli. Chodzi jeszcze o znalezienie jak najciekawszej formy muzycznej. Trzymając się poprzedniego przykładu, modlitwie po arabsku odpowiada modlitwa po polsku. Ideałem byłaby fuga, w której tłumaczenie jest drugim głosem, granym na innym instrumencie i nieco przesuniętym w czasie, ale harmonizującym się z głosem oryginału.

ML: Czy tylko opowiadacz może tłumaczyć opowiadacza? Jakie wartości – dla Ciebie jako artystki – są związane z doświadczeniem opowiadacza-translatora?

MLG: Nie ma reguł. Na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania przez ostatnie 9 lat widzieliśmy różne typy tłumaczenia i czasami nawet trudno powiedzieć, dlaczego coś funkcjonuje, a coś innego nie. Ja sama jestem opowiadaczką, więc nie umiem inaczej tłumaczyć niż opowiadając za opowiadającym. Tłumaczenie na żywo pozwoliło mi wejść na chwilę w skórę innych artystów, podłączyć się pod ich energię, co wzbogaciło mój własny warsztat .Najprzyjemniejsze w tym jest uczucie, że się razem odkrywa opowiadaną historię, przemierza jej pejzaże, spotyka jej bohaterów. No i adrenalina: kiedy tłumaczę jestem jak lampart gotowy do skoku.

Magda Lena Górska jest współzałożycielką Stowarzyszenia Grupa Studnia O. i współinicjatorską warszawskiego Festiwalu Sztuki Opowiadania. Od kilku lat mieszka we Francji i tam z powodzeniem rozwija swoją ścieżkę opowiadania. Opowiada historie zaczerpnięte z różnych tradycji, a także inspirowane literaturą (jest niestrudzoną promotorką m. in. twórczości Bolesława Leśmiana).

Dodaj komentarz